Rozwiązujesz dyktando:
„Baza Sokołowska” cd.
Nawet Durczak, brygadzista to warsztatu, uchodzący w tych sprawach za największy autorytet, milkł z szacunkiem, gdy techniczny podnosił maskę samochodu. Wszyscy, nawet zarozumiały Karolak, mówili: „Ma, ma globus Rustecki”. Był to fakt bezsporny, stwierdzony przez całą załogę, niepodlegający dyskusji. Załoga była liczna, zżyta, zgrana to sobą. W bazie wszystko łączyło ludzi: stare „trupy”, na których jeździli, wspólne kłopoty, ciężki zawód, który się tyle razy wyklinało w cholery, a którego przecież nikt by nie zamienił, gdyby przyszło co do czego. Ludzie razem pracowali, scementowani silnie że sobą ofiarami, koleżeńscy, chociaż o tym, nie mówiło się nigdy. Bo, po co? I tak każdy wiedział, że jak trzeba, to „chłopaki pomogą”. I pomagali. Dzielili się że sobą wiadomościami zdobytymi przez całe lata tarapaniny z wozem. Ściągali się nawzajem z bezdroży, gdy któryś „rozkraczył” się po nocy, daleko od bazy. Ratowali się nawzajem jakąś świecą, czy inną częścią skombinowaną to trudnością. Były to pierwsze lata powojenne, pierwsze ciężkie lata, bez warsztatów, bez części- a transport musiał chodzić. W tym, zbiorowisku ludzi zaciętych, szorstkich, takich, którzy dwie noce potrafili przeleżeć pod wozem, aby tylko o własnych siłach dojechać, znalazł się nagle Michał Kosewski. Skąd się znalazł? – nie wiadomo. Był młody, to właściwie tłumaczyło wszystko: wielu młodych garnie się za kółko.”Ciapciak”- mówił warsztat.”Niemowlaczek zasrany”- twierdził dyspozytor Kurka(dwadzieścia pięć lat pracy za kółkiem), a ogólnie było wiadomo, że takich jak Kosewski to nie ma, nie było, nie potrzeba.