Rozwiązujesz dyktando:
Ambicje akrobaty
Józio Rządkowski z Grochowa Wielkiego, mistrz prawie że niewykonalnych akrobacji, takich jak potrójne salto mortale, któregoś dnia usiadłszy uznał, że kręcenie fikołków i wygibasów nie jest jego powołaniem. Zbrzydły mu fanfary i okrzyki zachwytu wydobywające się z gardeł rozentuzjazmowanego tłumu. Nie był już w stanie znieść konferansjera, Joachima, który za każdym występem podawał w wątpliwość jego nadzwyczajne umiejętności zwisania na trapezie, tak samo jak iluzjonisty Herberta, którego pasją stało się znęcanie nad Józiem średnio pięćdziesiąt razy na tydzień. Przedsięwziął więc on kroki ku opuszczeniu trupy „Chichoczący karzeł” i odnalezieniu nowej drogi życiowej. Objaśnił on swój karkołomny plan zapuchniętej od płaczu koleżance po fachu Róży, z którą wdał się w namiętny romans rodem z hiszpańskiej telenoweli.
Nasz bohater-protagonista doszedł do słusznego wniosku, że żadna praca nie hańbi i minie nie najkrótsza chwila, zanim stanie się celebrytą na miarę Zbigniewa Herberta albo Katarzyny Cichopek, więc należałoby zacząć od postawienia sobie poprzeczki na poziomie odnalezienia stałego źródła utrzymania oraz zaciągnięcia niewielkiego kredytu hipotecznego. Później, gdy będzie już wiązał koniec z końcem, a saldo jego rachunku bankowego będzie liczbą nieujemną, planował on zakupić własny samochód osobowy. Nie żeby nasz Józef miał superwysokie wymagania – na początek powinien wystarczyć zużywający mało paliwa Ford lub malutki Fiacik. Marzeniem akrobaty było utrzymanie stałego kontaktu ze swoją najukochańszą Różyczką. W momencie uzyskania samodzielności pod względem finansowym bezzwłocznie skontaktowałby się on ze swoją quasi-narzeczoną w celu jak najszybszego związania się nierozerwalnym węzłem sakramentu małżeńskiego i w ten sposób żyliby długo i szczęśliwie.
Niestety, przewrotny los chciał, aby cały plan runął niczym domek z kart. Szczęśliwy Józio opuścił po raz ostatni namiot cyrkowy, po czym skierował się na północny wschód. Tam znajdował się przejazd przez tory kolejowe. Akrobata, zaślepiony własnym szczęściem, szedł dalej, nie zwracając uwagi ani na zamknięty szlaban, ani na jadący akurat pociąg. Po chwili poharatany Józek z pogruchotanymi kośćmi (udową i strzałkową) był już w drodze do najbliższego szpitala, który znajdował się w Ciechocinku. Na nieszczęście dla niedoszłego mieszczanina, horrendalnie długa walka o jego życie zakończyła się porażką.
Na jego pogrzebie znaleźli się rodzice, rodzeństwo oraz Róża. Więcej osób nie przyszło, jednak nie było to spowodowane niechęcią tłumu do osoby akrobaty, a obostrzeniami związanymi z panującą akurat pandemią gruźlicy.