Rozwiązujesz dyktando:
„Latarnik” r. II
Zaczęły płynąć godziny, dnie, tygodnie… Majtkowie twierdzą, że czasem, gdy morze bardzo jest rozhukane, woła coś na nich wśród nocy, ciemności po nazwisku. Jeżeli nieskończoność morska może tak wołać, to być może, że gdy się człowiek zestarzeje, woła także na niego inna nieskończoność, jeszcze ciemniejsza, bardziej tajemnicza, a im jest bardziej zmęczony życiem, tym, milsze są mu te nawoływania. Ale, by je słuchać, trzeba ciszy. Prócz tego, starość lubi się odosabniać, jakby w przeczuciu grobu. Latarnia była już dla Skawińskiego takim półgrobem. Nic jednostajniejszego, jak podobne życie w wieży. Młodzi ludzie, jeśli się na nie godzą, to po pewnym czasie opuszczają służbę. Latarnik też bywa zazwyczaj człekiem niemłodym, posępnym, zamkniętym w sobie. Gdy wypadkiem porzuci swoją latarnię, dostanie się między ludzi, chodzi wśród nich jak człowiek zbudzony z głębokiego snu. Na wieży brak wszelkich drobnych wrażeń, które w zwykłym życiu uczą stosować wszystko do siebie. Wszystko, z czym styka się latarnik, jest olbrzymie, pozbawione zwartych, określonych kształtów. Niebo- to jeden ogół, woda- to drugi, a wśród tych nieskończoności samotna dusza ludzka! Jest to życie, w którym myśl jest raczej ciągłym zadumaniem się, a z tego, zadumania nie budzi latarnika nic, nawet jego zajęcia. Dzień do dnia staje się podobny jak dwa paciorki na różańcu, chyba zmiany pogody stanowią jedyną rozmaitość. Skawiński jednak czuł się tak szczęśliwym, jak nigdy w życiu nie był. Wstawał świtaniem, brał posiłek, czyścił soczewki latarni, z potem, siadłszy na balkonie, wpatrywał się w dal morską, oczy jego nie mogły się nigdy nasycić obrazami, które przed sobą widział.