Menu książki:
Siłaczka - Streszczenie szczegółowe
Doktor Paweł Obarecki wrócił do domu po spotkaniu towarzyskim, gdzie grał w winta. Nie był on jednak w najlepszym humorze, więc zamknął drzwi, by nikt mu nie przeszkadzał. Po chwili zaczął bębnić palcami po stole – nudził się. Doktor Obarecki, człowiek kultury, nie miał czego szukać w swoim Obrzydłówku – z każdym dniem stawał się coraz to bardziej „wiejskim tworem”. Nie zajmował się nauką, wolał spacerować po parku. Doktorowi dokuczała jesień. Przychodziły mu wtedy dziwne myśli do głowy. Jedyną rozrywką było pouczanie, czym nadziewane winno być prosię. Czasami nad Obrzydłówkiem zawisła chmura przypominająca wielką łapę. Wtedy z tej ręki spada deszcz, przygnębiający i smutny. Właśnie melancholia i smutek czyniły na wiosnę i lato Obrzydłówek takim, jakim istniał. A to powodowało ogólne nieróbstwo i brak chęci do czynienia różnych rzeczy. „Metafizyka”, która dotykała Pawła Obareckiego, była przedmiotem dość tajemniczym. Raz bądź dwa do roku przez kilka godzin myślał doktor o najróżniejszych sprawach, szczególnie o tych nieudanych, o niespełnionych marzeniach i pragnieniach. Być może trochę nieświadomie, ale za każdym razem dotykało go cierpienie, a jego samopoczucie się nie poprawiało. Obarecki do Obrzydłówka przybył sześć lat wcześniej – młody, ambitny i pełen energii. Był świeżo po ukończeniu studiów. Na wsi nie podobał mu się sposób leczenia ludzi i ich wykorzystywanie przez miejscowego aptekarza. Uzbierawszy trochę pieniędzy, kupił podręczną apteczkę. Bezinteresownie pomagał ludziom, przyrządzał leki, uczył higieny. Zachowanie innych ludzi zaskakiwało: oto doktorowi prawemu, dobremu i sprzeciwiającemu się wyzyskiwaniu biednych, wybito okna, a co najgorsze, oczerniano w oczach społeczeństwa. Za każdym razem, gdy szklarz wstawiał nowe okna, te zostawały wybite, aż do czasu zakupu drewnianych okiennic. Pomimo smutnych słów, które były rozgłaszane po wsi, doktor Piotr wierzył w prawdę i to, że ktoś mu kiedyś podziękuje. Ale to zwycięstwo nie nadchodziło, i po zaledwie roku energia Obareckiego poczęła ulatywać. Wiejscy ludzie rozczarowali doktora. Wszystkie jego nauki okazały się zbędne: nikt, ale to nikt nie wziął ich sobie do serca. Wkrótce doktor czuł obojętność: ludzie mieli szansę dowiedzieć się czegoś nowego, ale z tego nie skorzystali, to ich sprawa. Wiedział, że jasny płomyk, który przyniósł do Obrzydłówka, spalił jego energię, siłę, wiarę. Co więcej, stał się samotnikiem, a jego jedynymi towarzyszami rozmów byli sędzia i proboszcz, jednak oni nudzili nieco swoją mową, w związku z czym doktorowi zostawał wewnętrzny dialog. Próbował odnaleźć w sobie harmonię, spędzając dużo czasu z przyrodą, ale, jakby na złość, nie umiał porozumieć się z florą i fauną najbliższego otoczenia. Gdy Obarecki patrzył na rośliny, ogarniał go nagły niepokój. Mijały lata. Aptekarz i doktor się pogodzili, choć z inicjatywy księdza. Razem grali w winta, jednak pomimo tego Paweł wciąż czuł lekką niechęć do „znachora”. Nie wiadomo czemu, lubił bawić żonę aptekarza, która była niesamowicie tępa. Nie tylko energia Obareckiego się zniszczyła, ale i idea, która mu przyświecała, gdy przyjechał do Obrzydłówka. Wszystko wydało mu się mniejsze i mniej zachwycające, na przykład wielki widnokrąg stawał się malutkim, znajdującym się u stóp widnokręgiem. Już nie umiał przecierać szlaków, odkrywać nowych dróg – w tej części przeżywał różne emocje, ale w końcu stało się to nieistotne, obojętne. Przywykł do swojego Obrzydłówka, ale nic już w nim nie odkrywał, nie zaskakiwał się, nie poznawał. Ciągle leczył, jednak jego dewiza zmieniła się na „dawajcie pieniądze i wynoście się”. Unikał życia towarzyskiego jak diabeł święconej wody. Metafizyka ogarniała doktora Obareckiego coraz to częściej i na długo. Doktor Paweł doskonale wiedział, czemu aptekarz pragnie przybliżyć się do proboszcza. Być może miała z ich znajomości powstać jakaś spółka. Obarecki zasmucił się i popadł w melancholię. Nie wierzył, kiedy patrzył na to, jaki był, a jaki jest obecnie: czuł, że coś z nim nie tak – nie wiedział jednak, co. Na zewnątrz padał śnieg. Doktor trwał w swoich dziwacznych spostrzeżeniach, gdy usłyszał awanturującą się gospodynię i chłopa. Okazało się, że wieśniak przyszedł na zawołanie sołtysa, i że potrzebna jest pomoc Obareckiego, gdyż nauczycielka zachorowała. Doktor bez wahania stwierdził, że ruszy końmi. Do celu mieli Obarecki z chłopem jakieś 3 mile. Pawłowi spodobał się pomysł jazdy choćby dlatego, że w końcu mógł odpocząć nieco, ponieważ rozmyślania takie, jakie prowadził, na pewno nie relaksowały. Mijali razem pola i lasy, a doktor czuł się dobrze. Padało mnóstwo śniegu. Zbliżała się ciemna noc. Koło uszu Obareckiego przelatywały grudki śniegu. Hulał wiatr. Chłop pilnował, czy nie błądzą, a pędzili doprawdy szybko: chory nie mógł przecież długo czekać! Nagle rozszalała się zamieć: rzeczywiście, tego wieczoru pogoda sprawiała najróżniejsze figle i niespodzianki, jakie można sobie tylko wymarzyć. Wiatr wpadał pod sanie i wył między drzewami. Konie parskały, jednak głośne podmuchy sprawiały, że doktor ich nie słyszał. Nie dość, że padał śnieg, to wiatr podnosił w górę ten przyklejony do ziemi. Wokół sań i mężczyzn przelatywały białe słupy. Nie jechali już po drodze i troszkę zwolnili. Chłop chciał dojechać na wieś lasem. Po niezwykłych doznaniach i po upływie godziny, dotarli na miejsce. Mijali teraz całe rzędy domów i chat. Ludzie w mieszkaniach spożywali wieczerzę. Gdy odnaleźli właściwy dom, ubogi zresztą, chłop gdzieś zniknął. Kobieta zerwała się z łóżka i przywitała doktora, poprawiając swoją chustkę. Obarecki spytał, czy w mieszkaniu jest samowar, by naparzyć herbaty, ale do starej kobieciny nic nie docierało. Gdy doktor Paweł zapytał ponownie, usłyszał, że samowar jest, jednak skończył się cukier. Chora leżała w łóżku już od dwóch niedziel. Panna w tym czasie osłabła i nie miała już sił na nic. Kobieta popędzała doktora, a ten musiał się ogrzać, o co było nietrudno: z pieca wydobywało się mnóstwo ciepła, które w małej chacie rozchodziło się błyskawicznie. Po chwili zajrzał do pokoju chorej panienki. W ciemności nie dało się rozpoznać rysów twarzy nauczycielki. Doktor zapalił lampę i przyglądał się kobiecinie. Dziewczyna gorączkowała, a na jej skórze widniała tajemnicza wysypka. Śpiąca kobieta rękoma szarpała kołdrę. Paweł Obarecki zbladł z przerażenia i począł budzić pannę Stanisławę. Chorująca z wysiłkiem otworzyła oczy, po czym znowu je zamknęła i cichutko jęczała. Doktor rozejrzał się po pustych ścianach. W tym pokoju nie sposób było nie dostrzec choćby jednej książki: całe ich stosy leżały na szafce, na stole, na podłodze. Doktor załamywał ręce, bo zdiagnozował coś niewątpliwie strasznego i okropnego: tyfus. Strach ściskał mu gardło, a łzy dławiły. Nic nie mogło pomóc Stanisławie. Mimo tego Obarecki rozmyślał, co zrobić, gorączkował się pewnie bardziej niż chora. Rozpaczliwie szukał jakiegoś rozwiązania problemu, złotego środka. Na zewnątrz trwała zimowa burza. Wiatr dotykał doktora niczym trzecia osoba w pokoju. Krzyknął do służącej, by ta wezwała sołtysa. Wkrótce się pojawił, a doktor Obarecki spytał sołtysa, czy ktoś mógłby pojechać do Obrzydłówka. Niestety trwała zamieć, i samo wyjście na zewnątrz byłoby ryzykiem. Doktorowi zależało na zdrowiu Stanisławy, i zaproponował wynagrodzenie. Sołtys poszedł się przepytać. A Paweł ściskał dłonie chorej, pod którymi znajdowało się dużo krwi. Usiadł na skrzyni i myślał o czymś dawnym, ulotnym. Wkrótce usłyszał kroki pasierba i prowadzącego go sołtysa. Dzielny chłop postanowił iść do Obrzydłówka – konie by się nie sprawdziły. Paweł Obarecki obiecał mu wszystko, co tylko zechce, byleby wrócił po sześciu godzinach. Doktor napisał list do aptekarza, by ten wysłał konie po lekarza powiatowego i po chininę. Chłop wziął zapisaną kartkę i wraz z sołtysem pożegnali „towarzystwo”. Sprawa okazała się niezwykle poważna. Nauczycielka we wsi mieszkała 3 lata. Starsza kobieta w pewnym nieoczekiwanym momencie zaczęła odmawiać różne modlitwy, i dopiero teraz dało się zauważyć, że i ona nie wie, co począć. Machała rękoma, płakała, robiła dziwne rzeczy. Doktor ze zdenerwowania krążył teraz po pokoju, i denerwował się na Stanisławę: w głębi duszy pamiętał ją. Obareckiego obejmowało teraz słodkie i zapomniane dawno uczucie. Wmawiał sobie, że pamiętał o niej, darzył ją sympatią, uwielbiał. Jednocześnie czuł się, jakby ktoś mu wbijał nóż w serce: trzy lata mieszkali niedaleko, a Paweł dowiedział się o tym dopiero, gdy jego Stanisława umiera. Obarecki pragnie uciec od tego, co właśnie przeżywa: żadna metafizyka nigdy go nie bolała tak bardzo, jak czuł się obecnie. Przypomniał swoje młodzieńcze lata. Biedny student czwartego roku spieszy do szpitala. Przez jego stan materialny i zimową aurę przytłacza go melancholia, coś smutnego. Mógł wypić parę herbat i zjeść coś na obiad, ale on tego nie uczynił. Wszedł przez bramę Ogrodu Saskiego. A tam widzi pannę: przygląda się jej warkoczowi, długiemu i pięknemu. Tą samą osobę widział codziennie, a ona każdego dnia biegła na Krakowskie Przedmieście, by tramwajem dojechać na Pragę. W tamtym czasie liczyła najwyżej siedemnaście wiosen, a wyglądała znacznie dojrzalej. Zawsze taszczyła ze sobą książki, zeszyty, mapy – widocznie przykładała się do nauki. Któregoś dnia Obarecki miał trochę pieniędzy przy sobie, więc pomyślał, że wsiądzie do tego samego przedziału, co Stanisława. A więc kiedy zapłacił za przejazd i usiadł, nagle stracił odwagę. Dziewczyna swoim wzrokiem wzgardziła Pawłem, więc on w te pędy uciekł z tramwaju. Ale Obarecki nie czuł się urażony, wręcz przeciwnie – nie mógł przestać rozmyślać o pięknych oczach, włosach, ustach. Wtedy pewien z jego kolegów, społecznik, ożenił się z emancypantką. Małżonkowie zamieszkali razem, lecz niedługo po ślubie zaczęli przymierać z głodu. Co więcej, wieczorami mieszkanie zamieniało się w centrum życia towarzyskiego. Któregoś dnia zabalował tam i Paweł Obarecki. Ucieszył się na widok swojej panienki, znajdującej się w gronie przyjaciółek. Rozmawiał ze Stanisławą do nieprzytomności… Wracał sam fizycznie, ale umysłowo wciąż rozmawiał z ukochaną, patrzył na nią i czuł. Pannę podziwiano i szanowano. W końcu „społecznik” zapoznał ich bliżej. Doktor Paweł dowiedział się, że Stanisława Bozowska tylko tyle, że skończyła gimnazjum, udzielała lekcji, chciała wyjechać za granicę, i, tak jak on, nie miała pieniędzy. Spotkania towarzyskie odbywały się często. Któregoś razu Obarecki oświadczył się Bozowskiej, ale ona zaśmiała się i pożegnała uściskiem dłoni. Wkrótce potem wyjechała do jakiegoś bogatego domu, by pracować jako nauczycielka. A teraz, leży schorowana, w tym łóżku, w jakiejś małej wsi, zapomniana, niekochana, samotna. I umiera… Nagle wszystkie wspomnienia doktora uciekają gdzieś, drą się na strzępy. Cierpi, bardzo cierpi. Czuje wielką bezradność, żal i strach przed utratą Bozowskiej. Stasia spała. Doktor doszedł do jej łóżka i wyznał jej to, co zawsze, nawet nieświadomie do niej żywił: miłość. Obarecki czuje, że pali mu się grunt pod nogami, a niepokój i milion wrażeń miesza się i spływa do mózgu. W wielkim skrócie, adrenalina daje się we znaki Pawłowi. A czas płynął. Była już czwarta nad ranem, minęło więcej niż sześć godzin, a parobek się nie zjawiał. Doktor myślał, że minuty trwają całe wieki. Od czasu do czasu słyszał pukanie do drzwi, ale po chwili orientował się, że wiatr z niego szydzi. Obarecki znów mierzył temperaturę, gdy Stanisława się obudziła i spytała, kto koło niej czuwa. Niestety, po chwili znów wpadła w swój sen. Ta chwilowa świadomość pokrzepiła Pawła, i jednocześnie podpalała w nim kolejne emocje. Gorączkowo myślał o chininie, zbawczym lekarstwie, które niczym cudotwórca, potrafiłoby uśmierzyć ból, sprawić, że chora stanie się zdrową. Ale wciąż nikt nie nadjeżdżał. Nad ranem doktor, ożywiony ostatnią kroplą nadziei, poszedł do sołtysa, i natychmiast kazał mu uprząść konie. Ruszył do domu, do Obrzydłówka, po apteczkę i żywność. Zajechał pod szkołę, jednak nie zsiadał, bo ujrzał dzieci gromadzące się w sieni chaty. W izbie szkolnej dwie baby myły trupa, który przed chwilą zakończył swoje życie. To było ciało Stanisławy. Paweł Obarecki doszedł do pokoiku i zastanawiał się nad tym, co się właśnie stało. Nie wiedział już, co się z nim dzieje. Widział chłopów modlących się za duszę zmarłej, dostrzegał stolarza rozmyślającego nad trumną. Pomyślał, że trzeba powiadomić najbliższą rodzinę Stanisławy. Zobaczył list, leżący między kartkami papieru i zeszytami. W liście do Heleny napisała, że najprawdopodobniej niedługo umrze, i że opracowała podręcznik do fizyki, którą miał zrozumieć każdy wieśniak z każdej wsi. W dalszej części pisała, żeby pozałatwiać różne sprawy z nią związane. Końcówki listu nie dało się odczytać. Co gorsza, nigdzie nie było adresu. W szufladzie Obarecki zobaczył rękopis „Fizyki dla ludu”, o którym mowa była w piśmie do Helenki. Po jakimś czasie zobaczył chłopa, który się spóźnił z ratunkiem. Tłumaczył się, że koń odmówił mu posłuszeństwa, a na wieś musiał iść pieszo. Doktor nie chciał temu wierzyć. Kazał chłopu odejść. Sumienie go gryzło. Znów zgubił się w meandrach uczuć i prawdy. Pochylił się nad Stanisławą i powiedział jej niezwykle czułe słowa. Po chwili wsiadł na konia i odjechał, ze łzami duszącymi gardło, wydostającymi się do oczu. Po śmierci Bozowskiej Obarecki popadł w żałobę i czytał „Boską komedię” Dantego. Po jakimś czasie uspokoił się, palił papierosy, żył.