Doktor Piotr - Streszczenie szczegółowe

Pan Dominik Cedzyna odpoczywa w swoim pokoju. Trwa noc. Oprócz głuchej ciszy słyszy ciche tykanie zegara i cykanie świerszcza. Te dźwięki wprawiają go w wewnętrzny spokój. Nagle słyszy dziwne zdanie, jakby świerszcz mu szepnął: „Wzywaj go w dzień utrapienia, a wyrwie cię i czcić Go będziesz.”. Tylko to małe stworzonko przeszkadza w rozmyślaniach samotnikowi. Cedzyna zapalił kilkukrotnie świecę, by świerszcz uciekł. Jednak gdy zobaczył mały płomyczek ognia, musiał przypomnieć sobie źródło swoich rozmyślań. Sięgnął po okulary i powoli zaczął czytać list. Nadawca był synem samotnika. Pisał, że przed trzema tygodniami wezwał go do siebie profesor, i wręczył mu list od byłego wykładowcy na jednym z uniwersytetów angielskich: od Jonatana Mundsleya. Chemik porzucił nauczanie i zbudował sobie prywatne laboratorium. Pragnął, by nazdolniejszego z asystentów wysłać do Anglii, do nadmorskiego Hull. W liście zapewnił wszelkie wygody – wypłatę, mieszkanie, dowolność eksperymentowania. Gdy uczeń przeczytał list, profesor natychmiast mu go wyrwał i dał do zrozumienia, że to syn Dominika wyjedzie z kraju. Wybraniec losu ucieszył się na tę wiadomość: bez zmartwień o pieniądze i dom, z możliwością zaspokajania swoich potrzeb umysłowych… Anglia w tamtym czasie zachwycała, a młodzieniec ekscytował się, rozmyślając o nowinkach technicznych, jakie tam będzie mógł zastać. W ciągu ostatnich lat nadaremnie szukał posady za marne ruble, zobaczył coś, czego wcześniej nie widział. Teraz plany na przyszłość znacznie różniły się od tamtych starych. W dalszej części listu syn pisał o swoich wspomnieniach związanych ze wsią. Poświęcił na to dużą część tekstu, aż w końcu nie wiedział, jak kontynuować. Uświadomił sobie, że na ogromnym świecie jest sam jak palec, a jedyną bliską mu osobą jest „stary”. Wiedział, ile trudu wywoła wyjazd, ile pożegnań, a może nawet i łez. Przypomniał sobie zdanie: „Jesteś jak mrówka wychowana w lesie, gdy ją na środek stawu wiatr zaniesie”. W tej rymowance zawarto całą prawdę: kiedy ktoś żyje zupełnie samemu, nie daje rady, słabnie. Pan Dominik rzucił listem ze złością, a teraz siedzi rozgniewany przy stole. Nie myślał już o pstrokatych fantazjach, które wskakiwały do jego głowy: trudził się skomplikowanymi myślami. Czemu życie się tak potoczyło? Czemu? Gdzie się znajduje teraz syn? Co robi? Dlaczego życie jest tak dziwne i niezrozumiałe, nieczułe? Pan Cedzyna uznał, że same narodziny dziecka nie świadczą o tym, że ktoś jest albo nie jest synem lub córką. O tym świadczy wychowanie i więź, relacja, stosunek międzyludzki, ale i dziedzictwo, coś, czego nie da się przerwać albo zniszczyć. To siła silniejsza od tego, co może zrobić człowiek. Każdy człowiek musi dźwigać to brzemię. Dzięki dziedzictwu istnieją więzi, i na ogół obcy ludzie stają się sobie bliscy. Rozmyślając o tym, pan Dominik uznał, że to wszystko stracił. Puścił syna za granicę, samego, bez doświadczenia i środków do życia… Kiedy on był młodszy, nie istniała taka swoboda u młodzieży. Kiedyś szlachta miała fundamentalne znaczenie, ale teraz rozproszyła się i już nigdy potem jej głos nie decydował w różnych sprawach. Co jednak stało się najbardziej przygnębiające, Cedzyna nie rozumiał Piotrusia, nie istniał w jego życiu jako przewodnik i przyjaciel, tylko ojciec. Bał się, że odprawiając syna do Hull, odprawiał go po raz ostatni, i, być może, nigdy już się nie zobaczą, nie przytulą. Nie porozmawiają, nie spędzą czasu razem. Obawiał się Dominik, iż syn zapomni o nim, że nie obdarzy go tym, czym powinien. W tej chwili samotnik się zezłościł i uznał, że trzeba odzyskać syna, który żyje bądź nie wiele kilometrów stąd. Uznał, że chemia, ani żadna inna nauka nie może zajmować wyższe niż rodzina miejsce w hierarchii wartości człowieka. Dominik prosi, by ktoś oddał mu syna, choćby na jeden dzień. Płacze w kącie, krąży po pokoju. A tymczasem co nieco o Teodorze Bijakowskim. Ów jegomość ukończył Instytut Komunikacji. Pan Teodor urodził się w Warszawie, i od najmłodszych lat uważano go za małego urwisa. Któregoś razu trafił kamieniem w kok pewnej pani. Postanowiła zapewnić mu edukację. Przebrnął przez szkołę bez najmniejszych problemów, okazało się, że drzemie w nim więcej talentów, niż się spodziewano. W tajemnicy przed ojcem, który, mówiąc kolokwialnie, miał problemy z alkoholem, zdał do gimnazjum. Szczerze uwielbiał swą opiekunkę, a po jej śmierci poradził sobie sam. Dostał się do Szkoły Głównej, a z niej do Instytutu Komunikacji, który także ukończył. Pan inżynier stawiał mosty i drogi: gołym okiem widziano w nim człowieka sukcesu. Rzeczywiście, los się do niego uśmiechał. Pomimo osiągnięć, nie zapomniał o biednej rodzinie, i wspierał ją finansowo. Na Krymie miał willę, gdzie przebywał z ukochaną żoną. Pan Teodor miał zlecenie: zbudowanie żelaznej drogi. Niedługo po rozpoczęciu prac do ekipy budowlanej przyłączony został Dominik Cedzyna. Doprawdy, dziwnie wyglądał: starszy mężczyzna w eleganckim stroju, koło niedbale ubranego inżyniera Bijakowskiego. Każdego wieczoru stary szlachcic szedł do poczmistrza. Czekał na listy, a kiedy je otrzymywał, czuł spokój i opanowanie. Listy towarzyszyły mu każdego dnia, i kiedy mógł odpocząć, sięgał po któryś z nich i czytał. To była dla niego najpiękniejsza muzyka, jaką mógłby usłyszeć. W pobliżu drogi, która powstawała, stało wzgórze, bogate w borowinę i inne surowce. Bijakowski udał się tam z panem Cedzyną. Zapadł zmierzch. Tuż pod wzgórzem stał folwark niejakiego Polichnowicza. W drzwiach pojawiła się pewna postać i zapytała o Szulima, o którym pan Teodor nic nie wiedział. Z kolei inżynier spytał o dziedzica. Stała się rzecz dziwna: osoba znikła. Nikt nie odpowiedział na pukanie. Pan Bijakowski szukał innego wejścia do domu, ale nigdzie takiego nie było. Dominik i inżynier zgodzili się: ten dom rzeczywiście sprawiał wrażenie dziwnego i zachwycającego w swojej dziwocie. Po chwili zza krzaków wyszła jakaś baba i zapytała, co robią tutaj inżynier i jego asystent. Wytłumaczyli, że chodzi o kupno kamienia. Wtedy zza krzaków wyłoniła się druga osoba i przedstawiła się jako Polichnowicz. Dwóch panów zostało zaproszonych do środka mieszkania. W domu stało dużo różnych mebli, a w przedsionku znajdowało się dużo ubrań. Na łóżku i kanapie leżały dwa psy. Juliusz Polichnowicz, gospodarz tych wspaniałości, mógł cieszyć się młodością: miał lat około trzydzieści. Zwierzęta niechętnie wstały, a Cedzyna i Bijakowski usiedli i zaczęli rozmowę o górze. Polichnowicz nie czerpał z niej żadnych korzyści, nawet jako pastwisko nie mogłaby służyć, ponieważ kamień na kamieniu przykryty nieco jałowcem nie nadawał się zbytnio na taki obiekt. Pana Teodora interesowały kamień i czerpanie gliny. Juliusz zaproponował za taki produkt osiemset rubli. Rozpoczęło się targowanie i licytowanie. Polichnowicz miał podzielną uwagę. Raz mówił kwotę, a raz odganiał psa, by ten nie usiadł na kanapie. Na początku w grę wchodziło siedemset, osiemset rubli, ale cena błyskawicznie spadła do stu, dwustu, stu pięćdziesięciu. Kontrakt postanowili spisać przy herbacie. Młody jegomość poznał pana Cedzynę. Śmiał się z tego, że szlachcic musiał podjąć pracę. Dominik się oburzył i zaproponował podpisanie kontraktu. Dokument podpisano, i późno w nocy opuścili folwark. Kilkanaście dni później przy górze stała maszyna, która tworzyła cegły. Kończył się sierpień, trwały żniwa. Młody dziedzic co dzień stawał na górze i przyglądał się polom, wypalając papierosa za papierosem. Jegomość odziedziczył po ojcu źle zarządzany folwark. Rozmawiał o tym z Bijakowskim. Pan Teodor był zdania, że chłopi niszczą grunt, sadząc warzywa w zły sposób, dlatego czasami plony nie są najobfitsze. Gdy żelazna droga już stała, a lokomotywy pędziły po szynach, Juliusz Polichnowicz pożegnał się ze swoim Zapłociem i odjechał. Folwark, stodoły i ich zadłużenia „ofiarował” Bijakowskiemu. Pomimo nie najlepszego wyglądu tego wszystkiego, pan Teodor zachwycał się tym miejscem. Rozważał przeprowadzkę, ale inżynier myślał praktycznie: co zrobi się z ugorem? Wyobrażał sobie oglądanie zachodów słońca z małżonką i wspólne spacery po łąkach, łowienie ryb, czytanie pouczających książek pod pięknymi, rozłożystymi drzewami. Tak wyglądałoby lato: a zimą – pustka, mróz i jedyne, czemu można się przyglądać, to przejeżdżające lokomotywy. Z pewnością zostawanie w folwarku na tę porę roku nie należałoby do najmądrzejszych posunięć. Na tę sprawę nieco inaczej patrzył Dominik Cedzyna: liczył na to, że na jego barki spadnie odpowiedzialność i dowodzenie przy budowaniu, a przez to pojawiała się szansa na powrót na wieś i na ponowne życie jak na szlachcica przystało. Przez to okazywał Bijakowskiemu swoją lojalność i chęć pracy oraz pomocy. Wiedział, że mogą zrobić mu krzywdę, mogą go zabić, ale nigdy nie splami swojego honoru. Niestety nadzieje pana Dominika nie znalazły swego ujścia w życiu. Pojawili się kupcy, którym Bijakowski posprzedawał ziemie, a sobie zostawił zabudowania, górę i mały kawałek poletka. Niedługo potem tamte tereny zmieniły się nie do poznania. Powstały domy, w których osiedli kupcy z rodzinami, budowano studnie, urządzano pastwiska. Po raz pierwszy od zarania dziejów, to miejsce naprawdę komuś posłużyło. Nastała wiosna. Dym pochodzący z cegielni beztrosko pływał po oceanie nieba. Ten oto dym zwabił żebraków i ich rodziny do pana Bijakowskiego. Inżynier z niesmakiem patrzył na ludzi żywiących się jedynie kartoflami, na dzieci, które się nie myły, na wydarte i zniszczone ubrania. Wyznaczył im miejsce, gdzie mieli mieszkać. Twórca cywilizacji na polu miał plan wybudowania lokali mieszkalnych, a gdy już udało się je postawić, biedacy w nich zamieszkali. Teraz dowództwo objął Dominik Cedzyna: pan inżynier pojechał gdzieś ze względów finansowych. Dla samotnika nastały ciężki dni wypełnione pracą: nadzorowanie taką grupą ludzi nigdy nie należy do łatwych. Każdego dnia wydobywano glinę, a z niej wypalano cegły. Ale praca na górze niosła ze sobą pewne ryzyko: niektórzy zginęli przygnieceni ciężarem głazów bądź uwędzeni dymem. Któregoś razu panu Dominikowi przyśniła się mgła, a chwilę potem dojrzał Piotrusia, idącego po krze. Ojciec pragnie krzyknąć, by syn go zauważył, ale coś ściska mu gardło. Zanurza ręce w wodzie i czuje straszny chłód. Budzi się. Wpada w furię. Do jego mieszkania na polu przychodzi stróż meldując, że idzie zapalić w piecu. Cedzyna zerwał się na równe nogi. Wtedy usłyszał głos zza okna. Miał przeczucie, że to jego syn. Miał rację. Po uściskach i serdecznych powitaniach, a także łzach szczęścia napalił w piecu, by doktor Piotr mógł się ogrzać. Syn poprosił o pokój, by mógł gdzie spać. Po przemeblowaniu Piotr zasnął. Śniło mu się, że jeszcze w pociągu, a nie w kraju ojczystym śpi. Pan Dominik patrzył w iskierki, jakie w piecu produkował ogień. W pokoju doktora znajduje się zegar, który zdaje się mówić. Pytał, czy doktor wie, co cierpiał Dominik? Ile łez wylał w obawie o syna? Jak bardzo się boi, że go straci, albo że to on go straci? Wtem zegar wybił godzinę dziesiątą. Młodzieniec wstał i spojrzał na horyzont. To, co zobaczył, zachwyciło go o wiele bardziej niż cuda techniki Anglii lub widoki podziwiane zza okna pociągu. Ujrzał, ile zdołał stracić w okresie znajdowania się na obczyźnie. Postanowił, że nie wróci już do Anglii – pieniądze nie są najistotniejsze, a w kraju zawsze znajdą się jakiekolwiek posady. Poza tym, nie chciał znów zadawać cierpienia i bólu ojcowi. Po dniach mrozu i śniegu nastała odwilż. O trzynastej Dominik Cedzyna wrócił z powiatowego miasteczka. Koniom nie najłatwiej szło się po tającym śniegu. Kiedy one się męczyły, pan Cedzyna palił cygaro i poddał się rozmyślaniom. Wreszcie konie zatrzymały się na ganku. Kiedy zobaczył zasmuconego Piotra, wiedział, że coś jest nie tak. A on rzekł, że musi wracać do Hull, bo musi zarobić niegdyś pożyczone od ojca pieniądze – obawiał się, że ojciec w niegodziwy i nieuczciwy sposób zarobił więcej rubli. Wybuchł spór. Ale Dominika nie interesowała nawet jedna kopiejka, ani Bijakowskiego, a już syna – to byłaby ostatnia rzecz, jaką zrobiłby w życiu. Doktor Piotr zaczął tłumaczyć zawiłe definicje związane ze światem finansów, a wieczorem waśń się zakończyła. Cedzyna senior patrzył na Piotra, który pakował walizki. Uznał za głupie opuszczanie kraju. Panowały w nim wściekłość i smutek jednocześnie. Oschle pożegnał syna i błagał, by to posunięcie nie okazało się błędne. Po kilkunastu minutach przyglądał się widokowi za oknem. Zadumę przerwał gwizd lokomotywy. Pan Dominik założył czapkę i wyszedł z pokoju. Pobiegł na stację. Po chwili dojrzał w oddali człowieka sylwetką podobnego do syna, ale to nie był on, tylko parobek, który zaniósł zawiniątko doktorowi Piotrowi. Młodzieniec odjechał, a pan Dominik kazał parobczakowi odejść. Patrzył na sylwetkę odchodzącego chłopaka, a potem zmarniał, zgubił sens, nie wiedział, co począć. Nocą rozpoznał ślady syna, i nad nimi wydobywały się z gardła jęki niczym świst wiatru przy cmentarnych grobach.

Sprawdź pozostałe wypracowania:

Język polski:

Geografia: